Po moich ostatnich dołujących doświadczeniach związanych z lekarzami, kruchością ludzkiego ciała i widmem śmierci (najgorsze wciąż przede mną) - postanowiłem trochę odpocząć od tego, odsunąć na chwilę te myśli, wyjechać. Najwięcej czasu spędziłem w lasach, gdzie kiedyś żyło słowiańskie plemię, u podnóża Ślęży, w Będkowicach. Oprócz absolutnej ciszy i braku ludzi, wydarzyło się parę małych acz istotnych rzeczy: gdy siedziałem w leśnej głuszy i popijałem wodę, zazgrzytała wysoka sosna... po paru sekundach znowu... aż w końcu runęła na ziemię tuż przede mną; pierwszy raz w życiu doświadczyłem tego; poczytuję to jednak za wyróżnienie, jakąś nagrodę za stanie się częścią lasu; na szczycie Stolna (nie prowadzi tam żaden szlak), nagle pojawił się przede mną wypasiony, śliniący się rottweiler (bez właściciela); być może wyszedłem z tego cało tylko dlatego, że dzierżyłem w dłoni nord-walkingowy kij; nie mogłem sobie jednak darować, że mój nóż był schowany w plecaku; przyrzekłem sobie, że ni...