Równe i równiejsze

Od tysięcy lat funkcjonuje na świecie przekonanie, że słowa mają moc sprawczą. Zjawisko to określane jest przez niektórych jako "myślenie magiczne", bo w wielu przypadkach rzeczywiście wygląda to jak magia. I nie tylko chodzi o coaching i pozytywne myślenie.

W Biblii, stworzenie świata następuje za pomocą słów. W starożytnym Egipcie każdy zamożny obywatel (nie tylko faraon) miał obsesję zapisywania szczegółów swojego życia, swoich imion i dokonań - wierzono bowiem, że dzięki temu pozostanie nieśmiertelny, nie tylko w tym sensie, że ludzie będą o nim pamiętać, ale także w tym, że dosłownie jedna z jego dusz będzie istnieć tak długo jak owe napisy. Stąd też największą karą dla wrogów ówczesnego władcy było wymazanie ich imion ze wszystkich ścian i papirusów (patrz: choćby sprawa Echnatona). Wierzono, że dusza ginie, gdy ginie jej imię zapisane na ścianie budynku.

Najpotężniejsza starożytna kultura, jaką byli słowianie, wywodzi swoją nazwę od "słów", a etnologia dostarcza licznych dowodów na posługiwanie się językiem jako narzędziem magicznym w życiu codziennym naszych przodków (pozostałością tego zjawiska są choćby "szeptuchy" na Ukrainie, na Białorusii i w Rosji). Znajomość słów uważali oni za najbardziej charakterystyczną cechę swojej kultury, coś co ich odróżniało od innych, niemych ludów (stąd nazwa "niemcy"). Od "słów" wywodzi się również termin "sława" (sławne było to, o czym powszechnie mówiono za pomocą słów).

Baba przed schroniskiem Wieżyca.


Na procesie zbrodniarzy wojennych w Norymberdze, jeden z SS-manów zaciekle bronił się, twierdząc, że nigdy w życiu nie zabił żadnego człowieka... jedynie samych żydów. Świadkowie tamtych wydarzeń twierdzą, że był o tym autentycznie przekonany - ot wystarczyło tylko ponazywać pewne rzeczy w odpowiedni sposób... i nie ma problemu!

Jakkolwiek dziwne wydają się nam takie zabiegi, współczesny świat nadal je stosuje i to na dosyć szeroką skalę. Ot, wystarczy powiedzieć "cielęcina" zamiast "zabity cielak" - aby nie mieć wyrzutów sumienia konsumując fragment jego ciała. "Parówka" brzmi o wiele lepiej niż "zmielone wymiona krowy", podobnie jak "dziczyzna", "szynka", czy "karkówka" (dziwnie by to bowiem brzmiało, że na obiad będzie pocięty w plastry kark świni).

Podobnie zdają się zmieniać rzeczywistość takie słowa jak "nubuk", "zamsz", "welur", "cordovan", "kaszmir". Prawda, że pięknie brzmią? Gdy słyszymy te słowa, nie myślimy o rzeźni.

Aby jeszcze trochę poczarować rzeczywistość, utworzono termin "zwierzęta futerkowe" sugerujący, że są takie zwierzęta, które rodzą się jako futerkowe i z natury ich życiowym przeznaczeniem jest być futrem. I zabicie psa i pozyskanie z niego futra byłoby barbarzyństwem, ale zaszlachtowanie lisa, aby obedrzeć go ze skóry jest już czymś normalnym, bowiem on jest "zwierzęciem futerkowym"... a jest nim, bo tak go nazwaliśmy... hokus pokus... i jest.

Ten sam zabieg dotyczy także "zwierząt cyrkowych" (sugeruje, że z natury są one przeznaczone do cyrku), czy też "zwierząt laboratoryjnych" (wiwisektorzy często tłumaczyli się, że eksperymentują tylko na "zwierzętach laboratoryjnych" specjalnie hodowanych na ten cel... nie męczą "zwykłych zwierząt"). Z czasów biblijnych pozostało nam odróżnienie "zwierząt czystych" (można je jeść) i nieczystych (nie należy ich zjadać) - stąd tak bardzo bulwersuje nas dalekowschodni zwyczaj zjadania psów - w naszym języku bowiem nie funkcjonuje termin "psina" czy też "kocina".

Czy można wykorzystywać zwierzęta do ciężkiej pracy? Tak, pod warunkiem, że zrobimy hokus pokus i nazwiemy je "zwierzętami pociągowymi". To przecież oczywiste, że zwierzęta pociągowe powinny być pociągowe, bo gdyby nie były z natury pociągowe, to nie nazywałyby się pociągowe... a przecież to są zwierzęta pociągowe.

Nadal w wielu środowiskach funkcjonuje przekonanie, że ryba to nie jest zwierzę. Więc, gdy ktoś informuje otoczenie, że jest wegetarianinem i nie je zwierząt - często proponuje mu się rybę. Czy robią to osoby niewykształcone, które rzeczywiście są przekonane, że ryba jest jednym z gatunków roślin?

Ostatnio modny stał się termin "zwierzęta udomowione" i to niestety w samym środowisku obrońców zwierząt. Dlaczego możemy w swoich domostwach trzymać byki, ale nie powinniśmy trzymać pumy? Bo byk to jest "zwierzę udomowione", a puma nie. Przekonanie o tym wirtualnym podziale zwierząt żywią nawet niektórzy absolwenci uczelni zootechnicznych / biotechnicznych sugerując, że jest pewna grupa zwierząt, która rodzi się już udomowiona, a pozostałe rodzą się dzikie. Gdy jednak prosi się ich o określenie, który konkretnie z genów odpowiada za udomowienie - wprowadza to pewną konsternację. No tak. Odkrycie takiego genu "udomowienia" uwieńczone zostałoby bez wątpienia Nagrodą Nobla... a tymczasem szykuje się raczej Nagroda Darwina.

Sytuację próbuje się ratować tezą, że krowy od tysięcy lat przebywają z człowiekiem i zmieniły swój tryb życia. W jaki jednak sposób przekazują ten "tryb życia" swojemu potomstwu, skoro nie uczestniczy w tym ich genetyka - to rodzi ponowną konsternację. Można bowiem stwierdzić, że od 10 tysięcy lat kobieta pełniła rolę "kury domowej" u boku mężczyzny - z tego jednak powodu nie stała się udomowiona, nie posiada czegoś takiego jak "gen udomowienia", nie przekazuje tego potomstwu... a każdy współczesny mężczyzna, który jest przekonany o "udomowieniu kobiet z natury" - szybko dozna bolesnego przebudzenia (lub jak to się mawia: "obudzi się któregoś dnia z ręką w nocniku"). To, co jest w tym wszystkim najbardziej zadziwiające, to fakt, że zwolennikami tezy o "zwierzętach udomowionych z natury" są bardzo często feministki.

Jeśli kogoś nadto razi przykład kobiet, może pomyśleć o chłopach pańszczyźnianych, którzy przez ~800 lat żyli w niewoli, de facto byli hodowani jak "zwierzęta pociągowe" (nie mogli zmieniać miejsca zamieszkania, wybierać sobie zawodu, ubierać się według własnego uznania, rozporządzać swoim życiem itd.). Ich dzieci rodziły się już w takich warunkach, po czym płodziły swoje własne dzieci, które od urodzenia znały tylko takie życie i siłą rzeczy musiały się do tych warunków przystosować. To że ta grupa osób (człowiek to też zwierzę!) funkcjonowała w ten sposób przez 8 wieków nie oznacza, że nastąpiła jakaś genetyczna zmiana w ich ciałach i że pod koniec XIX wieku nagle stali się w pełni przystosowanymi niewolnikami, a oranie pługiem pola swego pana - ich naturalnym środowiskiem życia.

Przychodzą mi tu na myśl eugeniczne tezy niektórych naukowców z początku XX wieku, którzy twierdzili, że żydzi przez setki lat tak bardzo poświęcali swoje życie na pomnażanie pieniędzy, iż wiele wieków później nawet ich fizjonomia (cechy genetyczne) świadczyły o chytrości, zakłamaniu i wrodzonej umiejętności oszukiwania. Tą cechą był ich zakrzywiony chytry nos i wyraz oczu. Dzisiaj w podobny sposób starają się argumentować wykorzystywanie zwierząt hodowlanych (też ciekawy termin): skoro przez setki lat tur pozbył się bujnego owłosienia i przekształcił się w dzisiejszą krowę - to znaczy że się udomowił (czytaj: niewola u boku człowieka stała się jego naturalnym środowiskiem, nastąpiła redukcja stresu i teraz krowy są szczęśliwe w niewoli). Świadczy o tym właśnie długość owłosienia, tak jak kształt nosa świadczył o chytrości żydów.

Tymczasem, praktyka pokazuje, że niemal każdego ssaka można oswoić i udomowić (to terminy zamienne) - poczynając od  małej myszki, na niedźwiedziu kończąc. Co więcej, procesowi oswojenia (udomowienia) podlegają także ptaki, a nawet (co jest ekstremalnym przypadkiem) gady i ryby. Nie wynika to z natury tych zwierząt ani z posiadania przez nich genetycznych właściwości odpowiadających za udomowienie. Chodzi po prostu o zaszufladkowanie danego człowieka (lub innego zwierzęcia) do kategorii "członek stada", "członek rodziny". Jeśli zwierzę potraktuje człowieka jako członka swojego stada - będziemy mogli obserwować to, co nazywamy udomowieniem. Żadne zwierzę nie jest udomowione z natury. Każde zwierzę udomowione jest w wyniku społecznych oddziaływań. Przynależność do konkretnego gatunku ma tu najmniej istotne znaczenie. Zdarza się, że nawet naturalni wrogowie mogą traktować się nawzajem jak członków wspólnego stada powstrzymując przy tym swoje naturalne instynkty.





Dla jasności, jestem przeciwnikiem udomawiania zwierząt. Jakichkolwiek. Różnice w stylu życia mogą być na tyle znaczące, iż niekorzystnie wpłyną na rozwój takich zwierzaków. Na przykład, puma lubi większość czasu spędzać w samotności, ale (uwaga!) zwykły kot dachowiec też z natury lubi spędzać większość czasu w samotności... o czym może się przekonać każdy właściciel kota mieszkający na wsi: koty czasami wychodzą, znikają na kilka dni... po czym pojawiają się znienacka, aby się trochę poprzytulać i poocierać. Zupełnie jak puma (jeśli tylko uzna kogoś za członka swego stada).

Potrafię sobie jednak wyobrazić sytuacje, w których udomowienie jakiegoś zwierzaka jest jedyną szansą na jego uratowanie i najlepszą (choć daleką od ideału) opcją spośród dostępnych.





"Czarowanie" rzeczywistości za pomocą słów dotyczy zresztą nie tylko zwierząt. Gdy widzisz na łące piękne maki i chabry, ktoś inny zobaczy chwasty - bo tak sobie je nazwał, taki zrobił hokus pokus. Podobne zabiegi czynione są zresztą w przypadku problemu aborcji: odpowiednia nazwa ("dziecko", "człowiek", "płód", "zygota") - czaruje rzeczywistość i wielu osobom wydaje się, że ją zmienia. Ale to opowieść na inną okazję.


Komentarze