Moja krótka historia Internetu w Polsce

Moja styczność z informatyką była w zasadzie dziełem kilku przypadków. Tuż po przyjęciu na studia w Instytucie Filozofii UŚ (początek lat '90), mój późniejszy przyjaciel Paweł Dorman, przyniósł na zajęcia wydrukowane na drukarce igłowej opracowanie filozofii presokratyków. Bardzo mnie to wtedy zafascynowało: że można zredagować jakiś tekst, powielać go wiele razy, poprawiać i zachowywać w formie cyfrowej. Niezwykłe, biorąc pod uwagę, że w stanie wojennym, w szkolnym kręgu, wydawaliśmy gazetkę (sztuk 10) przepisywaną ręcznie długopisem! ;-)

Na początku lat '90 posiadanie komputera PC było rzadkością. Można było znaleźć w niektórych domach Amigi i Commodory - ale one zazwyczaj służyły do gier. Gdy jakaś szkoła została wyposażona w komputer PC (sztuk jedna), pisały o tym gazety w całym kraju, a wiadomości telewizyjne relacjonowały jako rzecz niebywałą.

Nie było jeszcze w Polsce dostępu do Internetu. Dopiero co powstał PLEARN (z centralą w Warszawie) oraz podległymi mu jednostkami na kilkunastu uczelniach (Gdańsk, Poznań, Wrocław, Łódź, Szczecin, Rzeszów, Kraków, Katowice...). Informację o funkcjonowaniu PLEARN-u na UŚ przekazał mi właśnie Paweł.

Pracownia komputerowa mieściła się na ostatnim piętrze Wydziału Matematyki i Fizyki. Aby z niej skorzystać, trzeba było złożyć podanie i załączyć do niego zgodę dziekana swojego wydziału. Podanie oddawało się do pana Macieja Uhliga (kilka lat później poznałem jego syna Dominika, razem działaliśmy na rzecz rodzącego się w Polsce ruchu praw zwierząt). Podanie można było złożyć także u pani Leny (nazwiska nie pamiętam), której imię tak mi się spodobało (było wtedy naprawdę rzadkie i niespotykane), iż obiecałem sobie nazwać tak moją przyszłą córkę (niestety, imię to od kilku lat jest w czołówce najpopularniejszych).


Większość stanowisk w pracowni była wyposażona w terminale. Tylko kilka z nich miało stacje dyskietek. Często bywało więc tak, że logowałem się telnetem np. do komputera w Warszawie, a dane zapisywałem na dyskietce włożonej do terminala mieszczącego się kilka stanowisk dalej (przy którym pracowała inna osoba). Na terminalach funkcjonował bodajże system UNIX (lub jakiś jego klon) i nie było środowiska graficznego (tylko sam tryb tekstowy). Nie było wtedy Google, nie było Firefoksa ani czegokolwiek z tym związanego.

Za pomocą tekstowych wyszukiwarek Gopher i Archie zdobyłem adres serwera FTP Uniwersytetu w Oksfordzie. Wszedłem tam i poleceniem "get" pobrałem plik mający w nazwie "platon". Gdy otwarłem go, moim oczom ukazało się "Państwo" autorstwa Platona w języku angielskim. Zapisałem to na dyskietkę, a fragment wydrukowałem na drukarce igłowej. Chwaliłem się potem tym wydrukiem, gdzie tylko mogłem, wzbudzając powszechną zazdrość. To było niezwykłe uczucie: nie musiałem już jechać do Oksfordu i wypożyczać tam książki... mogłem ją sobie ściągnąć zdalnie!!! Coś co dzisiaj jest nudnym trywialnym faktem - wtedy było wzruszającym przeżyciem, które śniło się po nocach.


Po jakimś czasie dostęp do pracowni został zamknięty dla nowych członków (znalazłem się więc w elitarnym towarzystwie, można rzec ;-). Po paru miesiącach pojawiły się na stanowiskach Linuksy (chyba Debiany) i można było wreszcie uzyskać tryb graficzny. Przeglądarką internetową był Mosaic (później przeistoczył się w Netscape, a ten w Mozillę, a potem w Mozillę Firefox), a używaną powszechnie wyszukiwarką była Altavista (i nic nie wskazywało, aby kiedyś ktoś ją zdetronizował). Dopieru po paru latach zaczęła funkcjonować wyszukiwarka Google, która stopniowo stawała się najpopularniejszym narzędziem wyszukiwania w Internecie.


W Sieci pojawiła się jeszcze jedna wyjątkowa usługa: konta hostingowe "GeoCities" (znane także pod nazwą Beverly Hills Internet). Można było umieścić na nich za darmo własne strony www, co też zrobiłem (strona poświęcona prawom zwierząt). Na świecie istniało wtedy tylko 3 tysiące stron www (w tym rządowych). Duma mnie rozpierała, że moja strona była w tym szacownym gronie, choć prawie nikomu nie mogłem się tym pochwalić: posiadanie komputera nadal było rzadkością, a dostęp do Internetu to już prawdziwy rarytas (wtedy żadna ze znanych mi osób nie miała takiego dostępu).

Z biegiem czasu komputery PC stawały się jednak coraz bardziej popularne, a królował na nich Windows 3.1 (bez narzędzi sieciowych) oraz jego zmodyfikowana wersja Windows 3.11 for Workgroups, za pomocą której przy użyciu zewnętrznych sterowników i oprogramowania, można było połączyć się z jakąś siecią. Bądźmy jednak szczerzy: jeszcze nawet w Windows 95 łączenie się z siecią było katorgą i nie zawsze się udawało.


A jak łączono się z Internetem? A no za pomocą linii telefonicznej (konkretnie: za pomocą modemów komutowanych, które wydawały takie charakterystyczne dźwięki i szumy) dzwoniąc na numer 0202122 (usługa prowadzona przez TP). Tepsa pobierała opłatę za każde rozpoczęte 6 minut połączenia. Trzeba było więc już wcześniej napisać wszystkie e-maile (czekały na wysyłkę w folderze "Wyślij") i przygotować listę stron, które zamierzamy odwiedzić. I to wszystko w 6 minut trzeba było załatwić, bo połączenia były raczej drogie. Kto nie funkcjonował w tamtej rzeczywistości, nie zrozumie wielu scen z filmu Matrix (np. tego, dlaczego oni ciągle dzwonią przez te telefony).


Po kilku latach funkcjonowania w takiej rzeczywistości pojawiła się usługa stałego dostępu do Internetu oferowana przez TP pod nazwą Neostrada. To na stałe zmieniło i zrewolucjonizowało oblicze sieci. Choć zmiany nie zawsze były na lepsze. Upowszechnienie dostępu do Internetu spowodowało, że masowo rosła liczba stron internetowych, w pewnym momencie osiągając prawie 700 milionów witryn. Wartość merytoryczna serwowanych informacji leciała jednak na łeb, na szyję. Większość Sieci została opanowana przez pornografię i puste strony reklamowe generujące jedynie niepotrzebny ruch. Zmienił się także profil osób korzystających z Internetu: to wtedy upowszechniło się słowo "lamer", LOL, żal, "magister dzięki Wikipedii", czy też sformułowanie dobrze charakteryzujące pogaduszki na GG: "Na górze róże, na dole fiołki... chcesz się rżnąć?!".

Pokolenie funkcjonujące w tej rzeczywistości określone zostało mianem "Dzieci Neostrady" - aroganckich osób, które niewiele wiedzą, niewiele sobą reprezentują, które w żaden sposób nie przyczyniły się do powstania Internetu, a które konsumują jego zasoby (ściągając programy, mp3, filmy) nie dając absolutnie nic w zamian.

W pewnym sensie, powstanie tego pokolenia, zostało przewidziane przez Jose Ortega y Gasseta w książe "Bunt Mas". Filozof charakteryzował w niej człowieka masowego jako konsumenta uważającego, że wszystko mu się należy, bo ma pieniądze; jako osobę dumną ze swojej byle-jakości; jako personę, która wiele wymaga od innych, niczego zaś od siebie; która niczego nie tworzy i jest zadowolona z tego, czym jest; która nie czuje potrzeby bycia wdzięcznym byłym pokoleniom; człowieka nieświadomego, jak powstały pewne wynalazki, ile osób nad nimi pracowało, ile musiało oddać życie, jaki był realny koszt ich wynalezienia i wdrożenia, i jaki był pierwotny cel.

Wtedy wydawało się nam, że gorzej już być nie może. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że 10 lat później przyjdzie następne pokolenie zwane "Dziećmi Facebooka", które Internet sprowadzi do jednego celu: umieszczania swojego selfie, robienia dziubków, wytrzeszczu oczu, pokazywania swojego "kaloryfera" na brzuchu (i tu lista możliwości i wariantów kończy się). Ostatnio nawet Szymon Majewski trafnie to skomentował:

"Co tak naprawdę MÓWIĄ fejsbuki gwiazd i modowych blogerek:
Ładna jestem? Ale wymiatam! Zobacz mnie z tej strony! A z tej? Mądra-y jestem! Ale teraz błysnąłem! Patrz, widzisz stać mnie na to! Zobacz, jestem w Nowy Yorku a ty pewnie w Łomży! Patrz, wystawiam język, niezłe co? Zobacz, znam angielski! Patrz, maluję sobie palce lakierem! Ale mam brzuch, a Ty pewnie bańdzioch? Stoję w windzie, widzicie mnie! Jestem u fryzjera w centrum Warszawy! Patrz, znam Paprockiego i Brzozowskiego fujaro! A ja pomagam zwierzętom a przy okazji mam mini i widać mi majtki!!!
"

Jak zauważa coraz więcej nauczycieli, "Dzieci Facebooka" nie korzystają już nawet z Wikipedii, bo nie za bardzo potrafią lub zwyczajnie nie chce im się. Jeśli zajdzie potrzeba napisania wypracowania, zlecają to swoim rodzicom "Dzieciom Neostrady", którzy nawyk korzystania (drukowania) z Wikipedii jeszcze mają.

Przełknąłbym i "Dzieci Facebooka", gdyby nie fakt, że wiele z nich próbuje (i czuje się do tego upoważniona, o dziwo!), aby sposób korzystania z Internetu i cel jego istnienia narzucić wszystkim dookoła, przejąć cudze dzieło i traktować jak własne. Czy nadchodzi czas, gdy to "Dzieci Facebooka" będą decydować, co Internet ma zawierać?



Komentarze